Najgorszy dzień w roku. Nominacja przyznana, statuetki rozdam w styczniu przyszłego roku. Pierwszoplanowa rola dla deszczowego lipca, który może i ma urok, ale ja go nie dostrzegam. Czytać książkę i nie wychodzić z domu, to ja mogę codziennie i nie musi mi do tego lać.
Jak to się zaczęło? Piszę to, bo ten dzień nie jest godny nazywania go w taki sposób. Zaczęło się jakoś po pierwszej w nocy, kiedy mała postanowiła już nie spać do drugiej dwadzieścia. Dzień dobry o piątej – a nie, jednak do widzenia, spała do szóstej. Z oczami szczypiącymi tak, jakbym mrugała potłuczonym szkłem, dowlokłam się do południa.
Już stałam w kolejce, kiedy przypominało mi się, że cholera zapomniałam rzodkiewek. No to lecę. Pech chciał, że między brzoskwiniami, a rzodkiewkami była mokra podłoga. Lało wtedy jak z cebra, więc naznosili do środka. I jak nie ujadę…
Pojęcia nie mam, jak dałam radę opanować ciało w szpagacie, podtrzymując się jedną ręką o skrzynki z owocami i w zwolnionym tempie odwracając głowę w drugą stronę (w jakąkolwiek inną stronę), żeby obronić zęby przed zderzeniem z paletami.
Mój wnerwiony wzrok szaleńczo omiótł sklep w poszukiwaniu kogoś winnego. I na pewno nie wskazywał niczego dobrego, bo nikt nawet nie uśmiechnął się choćby pod nosem, widząc mnie, kręcącą piruet z koszykiem w ręku.
Spacer. Trzeba sobie radzić, kiedy arszenikowa godzina coraz bliżej. Dziesięć minut po naszym wyjściu ulewa. Zakładamy pelerynkę na wózeczek (wszystko, co Lilki się zdrabnia). Nóżki małej pracują, uparcie kopią w pelerynkę przerywając ją w końcu i robiąc wielką dziurę, przez którą do środka leje się woda. No nic, zszyje się. Wróć: cholera jasna, teraz będę musiała to zszyć.
Chcecie puenty? Na kolację były tosty. I cerowanie. A Wam życzę samych słonecznych dni!